wtorek, 29 maja 2012

Kuchnia pełna niespodzianek - odcinek 2


Jako, że wirusy singapurskie żyć nam nie dają, dziś w Kuchni pełnej niespodzianek przepis na ba.... Nie, nie baraninę, ani nie bananowy chlebek. Dziś gotujemy barley drink, czyli cudowny płyn, który wedle chińskiej medycyny pomaga na kaszel, bolące gardło i gorączkę. Do przepisu potrzebne jest ziarno jęczmienia (ang. barley), cukier, cytryna i liść drzewa pandan (za kiść tego liścia zapłaciłam dziś 30 centów, a sprzedawca na pytanie, jak długo mogę go przechowywać w lodówce, odpowiedział po wyspiarsku: "Bardzo długo!" i znacząco machął ręką, a może tylko przeganiał muchę). W czasie, gdy Matka Polka czyta gazetę i popija kawę, ziarna gotują się w wodzie z cukrem. Pod koniec dochodzi zawiązany na supeł liść pandana (supeł ponoć uwalnia więcej smaku) i cytrynka do smaku. Odcedzić, zamieszać, ostudzić, pić i się pocić.

Napój z jęczmienia jest w Singapurze bardzo popularny w wersji z kostkami lodu i działa niesamowicie orzeźwiająco.

piątek, 18 maja 2012

Z życia przedszkolaka

W pierwszych dniach pobytu Bliźniaków w nowym przybytku, notki z zeszytów do komunikacji między rodzicami a przedszkolem wyglądały mniej więcej tak: "Spróbował potrawy x, ale nie polubił jej i wypluwał z powrotem do talerza", albo: "Zjadł trochę, ale wyciągał długie fasolki i wyrzucał je poza miskę", albo: "Wybierała makarony i tylko te zjadła".

Minął niecały miesiąc i dziś po powrocie z przedszkola z dumą czytam co następuje: "Zjadł 3 miski owsianki z rybą i spał dobrze podczas drzemki"; "Zjadła 2 miski owsianki z rybą i spała dobrze podczas drzemki".

Osobiście, uwielbiam owsiankę i uwielbiam rybę, ale wciąż jakoś  nie mogę się przekonać do tak popularnego tu połączenia tych dwóch składników. Za to, Bliźniakom moim kochanym - szacun! (czytaj: wielki szacunek :-))

niedziela, 13 maja 2012

Eko - weekend

Czy w nowoczesnym mieście portowym, skupisku firm, biznesów, wieżowców, autostrad i różnorakich środkow transportu, można spędzić weekend w stylu 'eko'? 

Ba! Jest to prostsze, niż by się komuś mogło wydawać. I nie mówię tu o tym, by zrezygnować z samochodu/taxi i pojechać rowerem. Można pojechać samochodem - tylko koniecznie wersją 'eko' napędzaną prądem (przy okazji, gratulujemy pracodawcy pomysłu na darmowe wypożyczanie pracownikom samochodów :-)). Małe to jak diabli - ale to też cecha 'eko', bo małym samochodem daleko się nie pojedzie - bagażnik mieści dwie reklamówki, pasażerowie przykurczu kolan dostają już po 10 minutach jazdy, a niemalże bezgłośna praca silnika wprawia kierowcę w senność i łatwo o wypadek.
 
Nie mówię też o tym, by udać się na obrzeża miasta, gdzie zwykle jest zieleniej, powietrze czystsze, z dala od zgiełku i spalin. W Mieście Lwa można spokojnie udać się w jego centralną część - tam bowiem mieści się największy rezerwat naturalny - Bukit Timah. U jego progów, zamiast polskich dzików, czy australijskich kangurów, turystów witają... małpy. Małpie nie wolno spoglądać prosto w oczy, a już broń Boże szczerzyć do niej zębów, gdyż może to być odebrane jako wezwanie do walki.
Nie mówię też o tym, by nie iść do restauracji/baru, a zamiast tego przyrządzić posiłek w domu, najlepiej tzw. raw food, bez gotowania. Jak najbardziej, można udać się do baru, najlepiej takiego, gdzie serwują prawdziwą rybę z frytkami w stylu brytyjskim, czyli w gazecie, a więc naczyniu ekologicznym :-). Bar taki nie jest łatwo znaleźć w Mieście Lwa.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że 1 - eko-samochód zużył w sumie sporo prądu, bo "turystom" zapodziała się dokładna mapa terenu; 2 - w rezerwacie pół godziny zajęło "turystom" zaparkowanie eko-samochodu na jednym z około 20 miejsc parkingowych; 3 - w samym parku więcej było ludzi niż małp, a ryba... rybę w większości zjadły Bliźniaki, więc zmęczeni "turyści" musieli dopełnić żołądki czymś nieco mniej ekologicznym. Ale przynajmniej to coś miało  ekologiczną markę - Żubr!

czwartek, 10 maja 2012

Co kryje schowek

Nie, nie będzie już więcej o gratach. Będzie za to o czymś, co znajduje się w większości singapurskich mieszkań w tej lub innej formie (włączając w to formę klatki schodowej :-)) i co z pewnej przyczyny i w pewnym sensie jest chyba wyróżnikiem Singapuru, choć dość kontrowersyjnym.

Schowek. To małe pomieszczenie, najczęściej w środku mieszkania lub będące częścią tzw. outdoor household area (w wolnym tłumaczeniu pralnio-suszarnio-przechowalni pod gołym niebem). Często też rolę schowka pełni bombshelter, czyli domowy bunkier z grubymi ścianami, drzwiami i bez okien. Jednakże, w singapurskim modelu życia schowek nie zawsze pełni swą pierwotną funkcję. W wielu rodzinach, zwłaszcza tych nieco bardziej majętnych, wielodzietnych lub zapracowanych, w schowku przechowywany jest...człowiek. Człowiek płci żeńskiej, zwykle pochodzenia indonezyjskiego, filipińskiego lub hinduskiego, o gabarytach na tyle małych, by zmieścić się w schowku bez schylania, człowiek zapracowany, którego zadaniem jest bieżące utrzymywanie domu i wszystkich jego mieszkańców, czyli singapurska służąca/pomoc domowa (ang. maid). 

Singapurskie służące to temat na osobny blog, a może nawet i książkę, a z kimkolwiek się tu o tym nie rozmawia, zawsze występują różnice zdań. Co by o tym temacie nie mówić, trzeba jednak przyznać, że kobitki nie mają łatwego życia. Z jednej strony za relatywnie niewielkie pieniądze trzymają w ryzach czyjeś domostwo 24h na dobę, podczas gdy ich rodzina mieszka gdzieś daleko i żyje z przesyłanych pieniędzy. Z drugiej, ich los często jest źródłem sporów o randze międzynarodowej. Niedawno na przykład wywalczono jeden dzień wolny od pracy dla każdej pełnoetatowej służącej. A nie dalej jak kilka dni temu rząd indonezyjski wprowadził nowe prawo zakazujące pomocom domowym pracującym w Singapurze mycia zewnętrznych stron okien i wieszania prania w wysokich budynkach. Stało się to po tym, jak kilka indonezyjskich kobiet zginęło, spadając z wysokości podczas wykonywania tychże czynności. Przedstawiciele Singapuru nie byli zadowoleni i w odpowiedzi poradzili Indonezyjczykom, żeby lepiej szkolili swoich exportowych pracowników, gdyż pomoce domowe z innych krajów jakoś nie spadają z wysokości. I zaczęła się kłótnia, a biedne kobitki, Bogu ducha winne, jak siedziały w tych schowkach, tak i nadal siedzą. A schowek taki często mieści jedynie łóżko, na którym nie sposób rozprostować nóg, i szafkę wiszącą zaraz nad nim tak, że wstając wyprostować się też nie można. Czasem, jak rodzina łaskawa, to w normalnym pokoju śpią, najczęściej z dziećmi, i przy stole wspólnie jedzą. Ale jak rodzina mniej łaskawa, to w kuchni na gołej podłodze śpią. I już nie wiem co gorsze. W schowku przynajmniej można się schować...w sobie...

Limit na graty

W drugim najbardziej zaludnionym państwie świata (liczba ludności w Singapurze w 2011 przekroczyła już 5 milionów, nie licząc turystów), jednym z najbardziej rzadkich i cennych dóbr jest przestrzeń. Ceny metra kwadratowego, nawet w przypadku brzydszych i gorzej sytuowanych nieruchomości, przyprawiają o ból głowy i bezsenność, zwłaszcza tych, którzy przybyli tu z przekonaniem, że Azja jest 'tania'. Poszukujący mieszkania do wynajęcia szybko zauważą, że im młodszy blok, tym mniejsze mieszkania i pokoje. Trzy sypialnie z salonem i kuchnią w bloku ponad 10-letnim to ok. 170 metrów kwadratowych. W bloku kilkuletnim lub całkiem nowym, to już tylko 120, a czasem i mniej. Pół biedy, jeśli w mieszkaniu jest schowek, ale jeśli go nie ma, pojawia się problem, gdzie trzymać te wszystkie graty, które człowiek nagromadził i nie chce wyrzucić. 

Problem ten stał się ostatnio ogólnym problemem społecznym w Singapurze, prasa w ostatnich dniach odnotowała bowiem incydenty pożarów w blokach HDB (publiczne budownictwo mieszkaniowe) spowodowane właśnie nagromadzonymi przez mieszkańców na klatkach schodowych gratami, które stały się nie tylko siedliskiem ognia, ale i przeszkodą w czasie ewakuacji ludności. No i jak to w porządnym państwie, zaraz rząd singapurski zwrócił się oficjalnie do wszystkich obywateli z apelem o niepozostawianie gratów w publicznych przestrzeniach bloków. My dostaliśmy nawet specjalny list od zarządcy budynku w tej sprawie, a też nie jesteśmy bez grzechu, bo na klatce przetrzymujemy bliźniaczy wózek.

W relacji prasowej z miejsca pożaru opisywano, że rzeczy przetrzymywane na klatce sięgały w niektórych miejscach nawet sufitu, a były tam między innymi materace, maszyna do gotowania ryżu oraz suknia balowa. W wywiadzie zaś, jeden z mieszkańców odpowiedzialnych za pożar wyraził głęboki smutek z powodu utraty swojego dobytku oraz co gorsza, obarczenia go winą za pożar przez lokalną społeczność. Przecież on te rzeczy trzymał na klatce tylko tymczasowo i nazajutrz miał je przewozić do innej lokalizacji, a poza tym to nie jego wina, że mieszkania są tak małe i w środku najzwyczajniej brakuje miejsca. "No space to put..." - westchnął rozżalony.

Myślę, że zaradny rząd singapurski, znany z restrykcjonowania wielu innych sfer życia, powinien w związku z 'problemem kurczącej się przestrzeni' wprowadzić limit na ilość gratów, jakie posiadać może obywatel w zależności od wielkości mieszkania. Sama dobrowolnie i z wielką chęcią poddałabym się takiemu zarządzeniu :-).

środa, 9 maja 2012

Kali chcieć, Kali móc

Singapur często nazywany jest 'Azją dla początkujących', co, poza wysokim stopniem rozwoju, różnorakimi wskaźnikami dobrobytu i relatywnie wysokim poziomem higieny, jest zasługą w dużej mierze faktu, że urzędowym językiem jest tu angielski. Jeśli ktoś kiedykolwiek był w Chinach, nawet w wielkich miastach jak Pekin, czy Szanghaj, to wie, że tam każda najprostsza rzecz, którą chce się załatwić, napotyka na barierę komunikacyjną, gdzie czasem nie pomaga nawet język migowy (z tym trzeba uważać, bo nasze gesty często w Azji znaczą zupełnie co innego).

 W Mieście Lwa problemu językowego zasadniczo nie ma, dlatego codzienna komunikacja nie była  powodem do stresu dla Matki Polki, która przez ostatnie pięć lat praktykowała w australijskich sklepach, kawiarniach, urzędach itp. wszelkie formy grzecznościowe typu: "Czy byłby pan tak miły i zechciał powiedzieć jak dojechać do punktu A?" (do przypadkowego przechodnia na ulicy), lub: "Czy mogłabym poprosić dwie kawy, dziękuję" (do sprzedawcy w kawiarni", albo: "Witaj, jak się masz, jaki miałaś dzień do tej pory?" (do pani w kasie). Wszystkie tego typu formy w Australii zawsze były normą i pretekstem do zagajenia ciut dłuższej rozmowy. W Mieście Lwa taki sposób codziennej komunikacji, zwłaszcza w 'lokalnych miejscach', może co najwyżej wywołać konsternację na twarzy rozmówcy, najczęściej jednak wywoła u niego grymas mówiący coś w stylu: "A ty z jakiej planety sie urwałaś?", by po chwili zmienić się w: "Mów większymi literami, bo nie wiem o co ci chodzi". No więc, chcąc nie chcąc, Matka Polka Bliźniaków musiała szybko zrezygnować z uprzejmości i przejść na formę komunikowania się o wiele prostszą i skuteczniejszą, w której generalną zasadą jest 'im mniej słów, tym lepiej', a najczęściej używanymi słowami są: 'no', 'yes' i 'can'. Do tego, liczebniki najlepiej pokazywać na palcach. I tak, zamawiając dwie kawy, mówi się po prostu: "Two kopi" (pospolita kawa singapurska to 'kopi' - mocny roztwór z kawy zmieszany ze słodzonym mlekiem skondensowanym z puszki). Dla pewności, najlepiej do tego pokazać dwa palce. Żadnych 'proszę', 'przepraszam' i tym podobnych! Na to sprzedawca najczęściej odpowie: "Yes, can can" (Tak, móc, móc), ewentualnie: "Can do" (Móc zrobić). Jeśli ktoś pije kawę bez mleka lub niesłodzoną, to ma problem i chyba musi iść do najbliższego Starbucks'a i zapłacić za kawę $6 - tam może nawet zaryzykować użycie krótkich form grzecznościowych :-).

Matka Polka Bliźniaków szybko adaptuje się do nowych warunków i choć normalnie pije kawę białą bez cukru, tu, odkąd na prośbę o więcej mleka do kawy, pani dolała jej jeszcze więcej mleka słodzonego z puszki, normalnie słodka kawa stała się akceptowalna. Z czasem też, niestety, i wrodzona ciekawość Matki Polki zostanie poskromiona. Zwykle bowiem ci co sprzedają, niewiele więcej umieją/chcą powiedzieć po angielsku poza: 'yes', 'no' i 'can, can', a Matka Polka ma zawsze wiele pytań, bo lubi wiedzieć co kupuje/zamawia i zawsze kończy się taka scena wezwaniem szefa, który tłumaczy nieco bardziej zaawansowanym angielskim, że np. w ryżu jest wołowina.

Ciekawe, czy po dwóch latach porozumiewania się w Singlish, człowiek będzie jeszcze w stanie mówić poprawnym angielskim? "Can, can"- pomyślała Matka Polka...


wtorek, 8 maja 2012

Uniwersytet dla dwulatków

Wybraliśmy przedszkole. Po spędzeniu kilku dni w tym najbliższym i tańszym, postanowiliśmy się rozstać. Jednak to prawda, że jeśli coś wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to znaczy, że takie właśnie jest. 

Niby nic na pierwszy rzut oka nie dało się zarzucić temu miejscu, ale po spędzeniu tam odrobiny czasu (Matka Polka przesiadywała tam w kącie, obserwując bliźniaki, przez kilka dni), nie spodobało nam się. Ot, takie drobiazgi, które widzi się dopiero 'w akcji' i które razem składają się na tzw. kulturę tego miejsca (bo Matka Polka jest specjalistką od kultury miejsc ;-)). Hinduskie opiekunki, niby miłe, ale w kontakcie z dziećmi dość gruboskórne, szczędzące pochwał, za to z dumą prezentujące swe umiejętności wyłapywania niegrzecznych dzieciaków i dyscyplinowania ich za pomocą tzw. thinking chair (w wolnym tłumaczeniu - karne krzesełko). Tyle, że za żadnym razem ani nie wyjaśniły malcom, co zrobiły źle, ani nie zapowiedziały kary, ani nie dały szansy na poprawę. Nie wspominając już o tym, że karnym krzesełkiem było krzesełko służące normalnie do karmienia, a pewnego razu o jednym z ukaranych najzwyczajniej w świecie zapomniano i siedziałby tam biedak chyba cały dzień, gdyby nie upomniały się o niego Bliźniaki. Ogólnie, opieka nad dziećmi bardziej przypominała dozór i dążenie do uzyskania świętego spokoju, niż inicjowanie zabaw, nie mówiąc już o edukacji. Program edukacyjny realizowany był w dość enigmatyczny sposób. Np. raz przedszkolna 'czytaczka' przyszła do dzieci z wielką, kolorową księgą. "Czytać będą bajki" - myślimy, bo była pora przed drzemką. Dzieci zgromadziły się wokół księgi, czekają i..... nic! 'Czytaczka' poplotkowała pod nosem z kilkoma opiekunkami, zamknęła księgę i wyszła. To się naczytała! A był to jeden z punktów programu, który w sumie zrealizowano w największym stopniu, bo choć akcji nie było żadnej, to chociaż elementy wszystkie wystąpiły. 

I tak, choć nasze wymagania dotyczące edukacji były naprawdę niewielkie, ogólne zaufanie do tej instytucji zostało nadszarpnięte, zdecydowaliśmy więc, że na ludzi to nam tu dzieci nie wyrosną i trza je przenosić.

Tak oto Bliźniaki znalazły się w przedszkolu numer dwa, gdzie dostały niepowtarzalną w życiu szansę doświadczenia na własnej skórze prawdziwej (i w pełni realizowanej) edukacji przedszkolnej w wydaniu singapurskim, a Matka Polka dostała w pakiecie darmowy fitness dwa razy dziennie przez 25 minut z górki i pod górkę, z wózkiem. Ale po pierwszych dwóch tygodniach muszę przyznać: było warto! Ogólnie rzecz biorąc, wszystko nabrało lepszych kształtów, włączając w to łydki Matki Polki. Nowe przedszkole można by podsumować jednym słowem - PORZĄDEK. Wszystko ma tam swoje miejsce i czas. Dzieci, od przekroczenia progu przedszkola, działają wedle ściśle opracowanego algorytmu. Wykonują szereg czynności samodzielnie, codziennie tych samych, w sumie w większości tych, które i wcześniej wykonywały, ale wszystko jest takie usystematyzowane i zorganizowane. Dzień zaczyna się śniadaniem i aerobikiem, po którym dzieci rozchodzą się do swoich grup. Każdy punkt programu jest skrzętnie realizowany, a najlepsze jest to, że rodzice o wszystkim mogą się dowiedzieć z portalu internetowego, gdzie każdy przedszkolak ma swój profil. Relaksując się w domu przy kawie, wszystkie matki - Polki i nie-Polki - mogą podejrzeć co ich pociechy śpiewają danego dnia, czego się uczą, zobaczyć zdjęcia, video, itp. Maluchy mają angielski, chiński, zabawy Montessori dwa razy dziennie, poza tym szeroko pojęta działalność artystyczna (np. lepienie garnków z gliny) i zabawa spontaniczna. W przedszkolu na zabawki nie mówi się 'zabawki', lecz 'materiały do pracy' i należy je szanować. Ręce myje się sto razy na dzień, a prysznic wygląda jak mała hala produkcyjna - jedna pani obrabia dzieci przed prysznicem i ustawia je w kolejce, każde z ręcznikiem w ręku, druga pani obrabia dzieci pod prysznicem i przekazuje pierwszej pani, która właśnie skończyła ustawiać kolejkę. Cóż, nie dziwi chyba, że w tak ułożonym miejscu i dzieci wydają się bardziej ułożone, a ponieważ wszystko jest przewidywalne, dzieci to lubią, bo daje im to poczucie bezpieczeństwa. 

Z takimi spostrzeżeniami z pobytu w nowej placówce, Matka Polka Bliźniaków przestała się już przejmować, że jej skrzaty zostaną objęte jakimś obcym systemem edukacyjnym. System już nie jest obcy i straszny, bo skrzaty na powitanie i pożegnanie wpadają w ramiona opiekunkom, a i wszyscy inni pracownicy przedszkola wydają się pełnić tam misję, a nie odsiadywać swoje x godzin. W takim otoczeniu maluchy na pewno czują się ważne i zadbane. A jak im się coś nie spodoba, zawsze mogą o tym napisać na swoim blogu. Tak, tak, to nie żart, każdy przedszkolak w swoim portalu ma także swój blog - może podzielić się swoimi refleksjami z kolegami z grupy lub ich rodzicami. Tylko jak, skoro dwulatek nie umie jeszcze pisać? Spokojnie, i na to są w singapurskim systemie edukacyjnym sposoby. Obok przedszkola jest jeden z popularnych w Singapurze enrichment centres (centrum rozwoju dziecka). W skrócie, jest to miejsce, gdzie można oddać małe dziecko na parę godzin, żeby wyszło z niego mądrzejsze, a to z matematyki, a to z języków, taki uniwersytet dla najmłodszych. Obok przedszkola Bliźniaków jest właśnie jedno z tych centrów, a jego reklama brzmi mniej więcej tak: "Czy wiesz, że 2,5-latek jest w stanie przeczytać 200 słów w ciagu 10 minut? Przyjdź do nas, my gwarantujemy to dla twojego dziecka." Hmmm, ciekawe ile (wedle singapurskich standardów) słów na minutę jest w stanie napisać na swoim blogu nie czytający i ledwie co mówiący dwulatek... Póki co, to my za ten uniwersytet podziękujemy - na razie wystarczy nam przedszkole, a blogi Bliźniakom pisać będzie mama!
 Studenci w drodze do szkoły :-).

wtorek, 1 maja 2012

Kuchnia pełna niespodzianek - odcinek 1

Witamy w 'Kuchni pełnej niespodzianek'! Dziś Baba w kuchni będzie wychwalać samą siebie i swoje kulinarne zdolności. Baba lubi gotować, ale tylko jeśli trwa to nie dłużej niż pół godziny, bo w miarę upływu czasu ze składników uciekają przecież wartości odżywcze, a Baba lubi jeść zdrowo.

Dziś w 'Kuchni pełnej niespodzianek' przepis na ku... Nie, nie kurczaka! Ani nie na kuskus. Dziś serwujemy kulki ryżowe z nadzieniem z czerwonej fasoli w musie z mango. Do sporządzenia dania potrzebne są: opakowanie mrożonych kulek z glutenowego ryżu i dwa świeże owoce mango (z lodówki). W czasie gdy kulki bulgoczą we wrzątku, kawałki zimnego mango rozpadają się pod ostrzami blendera, tworząc gładkie, kremowe puree... A Baba? Baba popija kawę i czyta gazetę. 

Po 10 minutach wszystko ląduje na talerzech, bez zbędnych przypraw, bo naturalne smaki są przecież najlepsze. I pierwsze singapurskie danie GOTOWE!

Baba zawsze w kuchni wybiera prostotę. Jedzenie to nie praca doktorska, w której czasami trzeba się przebić przez 300 stron i dalej nie wiadomo, co autor chciał powiedzieć...