wtorek, 8 maja 2012

Uniwersytet dla dwulatków

Wybraliśmy przedszkole. Po spędzeniu kilku dni w tym najbliższym i tańszym, postanowiliśmy się rozstać. Jednak to prawda, że jeśli coś wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to znaczy, że takie właśnie jest. 

Niby nic na pierwszy rzut oka nie dało się zarzucić temu miejscu, ale po spędzeniu tam odrobiny czasu (Matka Polka przesiadywała tam w kącie, obserwując bliźniaki, przez kilka dni), nie spodobało nam się. Ot, takie drobiazgi, które widzi się dopiero 'w akcji' i które razem składają się na tzw. kulturę tego miejsca (bo Matka Polka jest specjalistką od kultury miejsc ;-)). Hinduskie opiekunki, niby miłe, ale w kontakcie z dziećmi dość gruboskórne, szczędzące pochwał, za to z dumą prezentujące swe umiejętności wyłapywania niegrzecznych dzieciaków i dyscyplinowania ich za pomocą tzw. thinking chair (w wolnym tłumaczeniu - karne krzesełko). Tyle, że za żadnym razem ani nie wyjaśniły malcom, co zrobiły źle, ani nie zapowiedziały kary, ani nie dały szansy na poprawę. Nie wspominając już o tym, że karnym krzesełkiem było krzesełko służące normalnie do karmienia, a pewnego razu o jednym z ukaranych najzwyczajniej w świecie zapomniano i siedziałby tam biedak chyba cały dzień, gdyby nie upomniały się o niego Bliźniaki. Ogólnie, opieka nad dziećmi bardziej przypominała dozór i dążenie do uzyskania świętego spokoju, niż inicjowanie zabaw, nie mówiąc już o edukacji. Program edukacyjny realizowany był w dość enigmatyczny sposób. Np. raz przedszkolna 'czytaczka' przyszła do dzieci z wielką, kolorową księgą. "Czytać będą bajki" - myślimy, bo była pora przed drzemką. Dzieci zgromadziły się wokół księgi, czekają i..... nic! 'Czytaczka' poplotkowała pod nosem z kilkoma opiekunkami, zamknęła księgę i wyszła. To się naczytała! A był to jeden z punktów programu, który w sumie zrealizowano w największym stopniu, bo choć akcji nie było żadnej, to chociaż elementy wszystkie wystąpiły. 

I tak, choć nasze wymagania dotyczące edukacji były naprawdę niewielkie, ogólne zaufanie do tej instytucji zostało nadszarpnięte, zdecydowaliśmy więc, że na ludzi to nam tu dzieci nie wyrosną i trza je przenosić.

Tak oto Bliźniaki znalazły się w przedszkolu numer dwa, gdzie dostały niepowtarzalną w życiu szansę doświadczenia na własnej skórze prawdziwej (i w pełni realizowanej) edukacji przedszkolnej w wydaniu singapurskim, a Matka Polka dostała w pakiecie darmowy fitness dwa razy dziennie przez 25 minut z górki i pod górkę, z wózkiem. Ale po pierwszych dwóch tygodniach muszę przyznać: było warto! Ogólnie rzecz biorąc, wszystko nabrało lepszych kształtów, włączając w to łydki Matki Polki. Nowe przedszkole można by podsumować jednym słowem - PORZĄDEK. Wszystko ma tam swoje miejsce i czas. Dzieci, od przekroczenia progu przedszkola, działają wedle ściśle opracowanego algorytmu. Wykonują szereg czynności samodzielnie, codziennie tych samych, w sumie w większości tych, które i wcześniej wykonywały, ale wszystko jest takie usystematyzowane i zorganizowane. Dzień zaczyna się śniadaniem i aerobikiem, po którym dzieci rozchodzą się do swoich grup. Każdy punkt programu jest skrzętnie realizowany, a najlepsze jest to, że rodzice o wszystkim mogą się dowiedzieć z portalu internetowego, gdzie każdy przedszkolak ma swój profil. Relaksując się w domu przy kawie, wszystkie matki - Polki i nie-Polki - mogą podejrzeć co ich pociechy śpiewają danego dnia, czego się uczą, zobaczyć zdjęcia, video, itp. Maluchy mają angielski, chiński, zabawy Montessori dwa razy dziennie, poza tym szeroko pojęta działalność artystyczna (np. lepienie garnków z gliny) i zabawa spontaniczna. W przedszkolu na zabawki nie mówi się 'zabawki', lecz 'materiały do pracy' i należy je szanować. Ręce myje się sto razy na dzień, a prysznic wygląda jak mała hala produkcyjna - jedna pani obrabia dzieci przed prysznicem i ustawia je w kolejce, każde z ręcznikiem w ręku, druga pani obrabia dzieci pod prysznicem i przekazuje pierwszej pani, która właśnie skończyła ustawiać kolejkę. Cóż, nie dziwi chyba, że w tak ułożonym miejscu i dzieci wydają się bardziej ułożone, a ponieważ wszystko jest przewidywalne, dzieci to lubią, bo daje im to poczucie bezpieczeństwa. 

Z takimi spostrzeżeniami z pobytu w nowej placówce, Matka Polka Bliźniaków przestała się już przejmować, że jej skrzaty zostaną objęte jakimś obcym systemem edukacyjnym. System już nie jest obcy i straszny, bo skrzaty na powitanie i pożegnanie wpadają w ramiona opiekunkom, a i wszyscy inni pracownicy przedszkola wydają się pełnić tam misję, a nie odsiadywać swoje x godzin. W takim otoczeniu maluchy na pewno czują się ważne i zadbane. A jak im się coś nie spodoba, zawsze mogą o tym napisać na swoim blogu. Tak, tak, to nie żart, każdy przedszkolak w swoim portalu ma także swój blog - może podzielić się swoimi refleksjami z kolegami z grupy lub ich rodzicami. Tylko jak, skoro dwulatek nie umie jeszcze pisać? Spokojnie, i na to są w singapurskim systemie edukacyjnym sposoby. Obok przedszkola jest jeden z popularnych w Singapurze enrichment centres (centrum rozwoju dziecka). W skrócie, jest to miejsce, gdzie można oddać małe dziecko na parę godzin, żeby wyszło z niego mądrzejsze, a to z matematyki, a to z języków, taki uniwersytet dla najmłodszych. Obok przedszkola Bliźniaków jest właśnie jedno z tych centrów, a jego reklama brzmi mniej więcej tak: "Czy wiesz, że 2,5-latek jest w stanie przeczytać 200 słów w ciagu 10 minut? Przyjdź do nas, my gwarantujemy to dla twojego dziecka." Hmmm, ciekawe ile (wedle singapurskich standardów) słów na minutę jest w stanie napisać na swoim blogu nie czytający i ledwie co mówiący dwulatek... Póki co, to my za ten uniwersytet podziękujemy - na razie wystarczy nam przedszkole, a blogi Bliźniakom pisać będzie mama!
 Studenci w drodze do szkoły :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz