piątek, 1 czerwca 2012

Tall poppy syndrome

Będzie o singapurskiej komunikacji miejskiej, która Bliźniakom podpadła już kiedyś, nie wpuszczając na pokład ich sześciokołowego pojazdu. Otóż dzieci rasy, ogólnie rzecz biorąc, kaukaskiej, nie mają lekkiego życia w Mieście Lwa. Ledwie co podrosną na tyle, by sięgnąć główką ponad stół (w wieku około 2,5 roku, zgodnie z treścią znanego wierszyka), to już wprawna ręka singapurskiego rządu sięga po swoje i płacić każe za przejazdy komunikacją miejską.  Wiek nie ma znaczenia, liczy się bowiem.... wzrost. Jak to? A tak to. Wchodzi taki mały wystraszony delikwent do autobusu, a tu selekcja przy pomocy miarki na ścianie: poniżej 90cm nie płaci, między 90cm a 120cm - zniżka, od 120cm wzwyż - płaci pełną opłatę. Że niby ten wyższy więcej miejsca zajmuje... Teoretycznie tak, ale idąc tym tropem, dlaczego nie ukarać grubszych, szerszych, z bagażami lub w kapeluszach? A może w ogóle szablon taki zamieścić na wejściu do autobusu i kto się zmieści, płaci mniej, kto nie - trudno, taka karma.

Bliźniaki Matki Polki są obecnie na pograniczu niepłacenia i zniżki, co wcale nas nie cieszy. Zwłaszcza, że w przedszkolu, w swojej grupie, są one najwyższymi dziećmi. Ba, nawet wiele starszych dzieci z innych grup nie dorównuje im wzrostem. No i niedługo będą musiały za to zapłacić, dosłownie. Po angielsku takie zjawisko społeczne nazywa się ładnie 'tall poppy syndrome', ale w państwie, gdzie za żucie gumy płaci się wysoką karę pieniężną, to się już nazywa 'prawo'. I tak cieszymy się, że w wielu miejscach takich jak muzea, czy hotele, nikt nam jeszcze dzieci nie mierzy.

wtorek, 29 maja 2012

Kuchnia pełna niespodzianek - odcinek 2


Jako, że wirusy singapurskie żyć nam nie dają, dziś w Kuchni pełnej niespodzianek przepis na ba.... Nie, nie baraninę, ani nie bananowy chlebek. Dziś gotujemy barley drink, czyli cudowny płyn, który wedle chińskiej medycyny pomaga na kaszel, bolące gardło i gorączkę. Do przepisu potrzebne jest ziarno jęczmienia (ang. barley), cukier, cytryna i liść drzewa pandan (za kiść tego liścia zapłaciłam dziś 30 centów, a sprzedawca na pytanie, jak długo mogę go przechowywać w lodówce, odpowiedział po wyspiarsku: "Bardzo długo!" i znacząco machął ręką, a może tylko przeganiał muchę). W czasie, gdy Matka Polka czyta gazetę i popija kawę, ziarna gotują się w wodzie z cukrem. Pod koniec dochodzi zawiązany na supeł liść pandana (supeł ponoć uwalnia więcej smaku) i cytrynka do smaku. Odcedzić, zamieszać, ostudzić, pić i się pocić.

Napój z jęczmienia jest w Singapurze bardzo popularny w wersji z kostkami lodu i działa niesamowicie orzeźwiająco.

piątek, 18 maja 2012

Z życia przedszkolaka

W pierwszych dniach pobytu Bliźniaków w nowym przybytku, notki z zeszytów do komunikacji między rodzicami a przedszkolem wyglądały mniej więcej tak: "Spróbował potrawy x, ale nie polubił jej i wypluwał z powrotem do talerza", albo: "Zjadł trochę, ale wyciągał długie fasolki i wyrzucał je poza miskę", albo: "Wybierała makarony i tylko te zjadła".

Minął niecały miesiąc i dziś po powrocie z przedszkola z dumą czytam co następuje: "Zjadł 3 miski owsianki z rybą i spał dobrze podczas drzemki"; "Zjadła 2 miski owsianki z rybą i spała dobrze podczas drzemki".

Osobiście, uwielbiam owsiankę i uwielbiam rybę, ale wciąż jakoś  nie mogę się przekonać do tak popularnego tu połączenia tych dwóch składników. Za to, Bliźniakom moim kochanym - szacun! (czytaj: wielki szacunek :-))

niedziela, 13 maja 2012

Eko - weekend

Czy w nowoczesnym mieście portowym, skupisku firm, biznesów, wieżowców, autostrad i różnorakich środkow transportu, można spędzić weekend w stylu 'eko'? 

Ba! Jest to prostsze, niż by się komuś mogło wydawać. I nie mówię tu o tym, by zrezygnować z samochodu/taxi i pojechać rowerem. Można pojechać samochodem - tylko koniecznie wersją 'eko' napędzaną prądem (przy okazji, gratulujemy pracodawcy pomysłu na darmowe wypożyczanie pracownikom samochodów :-)). Małe to jak diabli - ale to też cecha 'eko', bo małym samochodem daleko się nie pojedzie - bagażnik mieści dwie reklamówki, pasażerowie przykurczu kolan dostają już po 10 minutach jazdy, a niemalże bezgłośna praca silnika wprawia kierowcę w senność i łatwo o wypadek.
 
Nie mówię też o tym, by udać się na obrzeża miasta, gdzie zwykle jest zieleniej, powietrze czystsze, z dala od zgiełku i spalin. W Mieście Lwa można spokojnie udać się w jego centralną część - tam bowiem mieści się największy rezerwat naturalny - Bukit Timah. U jego progów, zamiast polskich dzików, czy australijskich kangurów, turystów witają... małpy. Małpie nie wolno spoglądać prosto w oczy, a już broń Boże szczerzyć do niej zębów, gdyż może to być odebrane jako wezwanie do walki.
Nie mówię też o tym, by nie iść do restauracji/baru, a zamiast tego przyrządzić posiłek w domu, najlepiej tzw. raw food, bez gotowania. Jak najbardziej, można udać się do baru, najlepiej takiego, gdzie serwują prawdziwą rybę z frytkami w stylu brytyjskim, czyli w gazecie, a więc naczyniu ekologicznym :-). Bar taki nie jest łatwo znaleźć w Mieście Lwa.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że 1 - eko-samochód zużył w sumie sporo prądu, bo "turystom" zapodziała się dokładna mapa terenu; 2 - w rezerwacie pół godziny zajęło "turystom" zaparkowanie eko-samochodu na jednym z około 20 miejsc parkingowych; 3 - w samym parku więcej było ludzi niż małp, a ryba... rybę w większości zjadły Bliźniaki, więc zmęczeni "turyści" musieli dopełnić żołądki czymś nieco mniej ekologicznym. Ale przynajmniej to coś miało  ekologiczną markę - Żubr!

czwartek, 10 maja 2012

Co kryje schowek

Nie, nie będzie już więcej o gratach. Będzie za to o czymś, co znajduje się w większości singapurskich mieszkań w tej lub innej formie (włączając w to formę klatki schodowej :-)) i co z pewnej przyczyny i w pewnym sensie jest chyba wyróżnikiem Singapuru, choć dość kontrowersyjnym.

Schowek. To małe pomieszczenie, najczęściej w środku mieszkania lub będące częścią tzw. outdoor household area (w wolnym tłumaczeniu pralnio-suszarnio-przechowalni pod gołym niebem). Często też rolę schowka pełni bombshelter, czyli domowy bunkier z grubymi ścianami, drzwiami i bez okien. Jednakże, w singapurskim modelu życia schowek nie zawsze pełni swą pierwotną funkcję. W wielu rodzinach, zwłaszcza tych nieco bardziej majętnych, wielodzietnych lub zapracowanych, w schowku przechowywany jest...człowiek. Człowiek płci żeńskiej, zwykle pochodzenia indonezyjskiego, filipińskiego lub hinduskiego, o gabarytach na tyle małych, by zmieścić się w schowku bez schylania, człowiek zapracowany, którego zadaniem jest bieżące utrzymywanie domu i wszystkich jego mieszkańców, czyli singapurska służąca/pomoc domowa (ang. maid). 

Singapurskie służące to temat na osobny blog, a może nawet i książkę, a z kimkolwiek się tu o tym nie rozmawia, zawsze występują różnice zdań. Co by o tym temacie nie mówić, trzeba jednak przyznać, że kobitki nie mają łatwego życia. Z jednej strony za relatywnie niewielkie pieniądze trzymają w ryzach czyjeś domostwo 24h na dobę, podczas gdy ich rodzina mieszka gdzieś daleko i żyje z przesyłanych pieniędzy. Z drugiej, ich los często jest źródłem sporów o randze międzynarodowej. Niedawno na przykład wywalczono jeden dzień wolny od pracy dla każdej pełnoetatowej służącej. A nie dalej jak kilka dni temu rząd indonezyjski wprowadził nowe prawo zakazujące pomocom domowym pracującym w Singapurze mycia zewnętrznych stron okien i wieszania prania w wysokich budynkach. Stało się to po tym, jak kilka indonezyjskich kobiet zginęło, spadając z wysokości podczas wykonywania tychże czynności. Przedstawiciele Singapuru nie byli zadowoleni i w odpowiedzi poradzili Indonezyjczykom, żeby lepiej szkolili swoich exportowych pracowników, gdyż pomoce domowe z innych krajów jakoś nie spadają z wysokości. I zaczęła się kłótnia, a biedne kobitki, Bogu ducha winne, jak siedziały w tych schowkach, tak i nadal siedzą. A schowek taki często mieści jedynie łóżko, na którym nie sposób rozprostować nóg, i szafkę wiszącą zaraz nad nim tak, że wstając wyprostować się też nie można. Czasem, jak rodzina łaskawa, to w normalnym pokoju śpią, najczęściej z dziećmi, i przy stole wspólnie jedzą. Ale jak rodzina mniej łaskawa, to w kuchni na gołej podłodze śpią. I już nie wiem co gorsze. W schowku przynajmniej można się schować...w sobie...

Limit na graty

W drugim najbardziej zaludnionym państwie świata (liczba ludności w Singapurze w 2011 przekroczyła już 5 milionów, nie licząc turystów), jednym z najbardziej rzadkich i cennych dóbr jest przestrzeń. Ceny metra kwadratowego, nawet w przypadku brzydszych i gorzej sytuowanych nieruchomości, przyprawiają o ból głowy i bezsenność, zwłaszcza tych, którzy przybyli tu z przekonaniem, że Azja jest 'tania'. Poszukujący mieszkania do wynajęcia szybko zauważą, że im młodszy blok, tym mniejsze mieszkania i pokoje. Trzy sypialnie z salonem i kuchnią w bloku ponad 10-letnim to ok. 170 metrów kwadratowych. W bloku kilkuletnim lub całkiem nowym, to już tylko 120, a czasem i mniej. Pół biedy, jeśli w mieszkaniu jest schowek, ale jeśli go nie ma, pojawia się problem, gdzie trzymać te wszystkie graty, które człowiek nagromadził i nie chce wyrzucić. 

Problem ten stał się ostatnio ogólnym problemem społecznym w Singapurze, prasa w ostatnich dniach odnotowała bowiem incydenty pożarów w blokach HDB (publiczne budownictwo mieszkaniowe) spowodowane właśnie nagromadzonymi przez mieszkańców na klatkach schodowych gratami, które stały się nie tylko siedliskiem ognia, ale i przeszkodą w czasie ewakuacji ludności. No i jak to w porządnym państwie, zaraz rząd singapurski zwrócił się oficjalnie do wszystkich obywateli z apelem o niepozostawianie gratów w publicznych przestrzeniach bloków. My dostaliśmy nawet specjalny list od zarządcy budynku w tej sprawie, a też nie jesteśmy bez grzechu, bo na klatce przetrzymujemy bliźniaczy wózek.

W relacji prasowej z miejsca pożaru opisywano, że rzeczy przetrzymywane na klatce sięgały w niektórych miejscach nawet sufitu, a były tam między innymi materace, maszyna do gotowania ryżu oraz suknia balowa. W wywiadzie zaś, jeden z mieszkańców odpowiedzialnych za pożar wyraził głęboki smutek z powodu utraty swojego dobytku oraz co gorsza, obarczenia go winą za pożar przez lokalną społeczność. Przecież on te rzeczy trzymał na klatce tylko tymczasowo i nazajutrz miał je przewozić do innej lokalizacji, a poza tym to nie jego wina, że mieszkania są tak małe i w środku najzwyczajniej brakuje miejsca. "No space to put..." - westchnął rozżalony.

Myślę, że zaradny rząd singapurski, znany z restrykcjonowania wielu innych sfer życia, powinien w związku z 'problemem kurczącej się przestrzeni' wprowadzić limit na ilość gratów, jakie posiadać może obywatel w zależności od wielkości mieszkania. Sama dobrowolnie i z wielką chęcią poddałabym się takiemu zarządzeniu :-).

środa, 9 maja 2012

Kali chcieć, Kali móc

Singapur często nazywany jest 'Azją dla początkujących', co, poza wysokim stopniem rozwoju, różnorakimi wskaźnikami dobrobytu i relatywnie wysokim poziomem higieny, jest zasługą w dużej mierze faktu, że urzędowym językiem jest tu angielski. Jeśli ktoś kiedykolwiek był w Chinach, nawet w wielkich miastach jak Pekin, czy Szanghaj, to wie, że tam każda najprostsza rzecz, którą chce się załatwić, napotyka na barierę komunikacyjną, gdzie czasem nie pomaga nawet język migowy (z tym trzeba uważać, bo nasze gesty często w Azji znaczą zupełnie co innego).

 W Mieście Lwa problemu językowego zasadniczo nie ma, dlatego codzienna komunikacja nie była  powodem do stresu dla Matki Polki, która przez ostatnie pięć lat praktykowała w australijskich sklepach, kawiarniach, urzędach itp. wszelkie formy grzecznościowe typu: "Czy byłby pan tak miły i zechciał powiedzieć jak dojechać do punktu A?" (do przypadkowego przechodnia na ulicy), lub: "Czy mogłabym poprosić dwie kawy, dziękuję" (do sprzedawcy w kawiarni", albo: "Witaj, jak się masz, jaki miałaś dzień do tej pory?" (do pani w kasie). Wszystkie tego typu formy w Australii zawsze były normą i pretekstem do zagajenia ciut dłuższej rozmowy. W Mieście Lwa taki sposób codziennej komunikacji, zwłaszcza w 'lokalnych miejscach', może co najwyżej wywołać konsternację na twarzy rozmówcy, najczęściej jednak wywoła u niego grymas mówiący coś w stylu: "A ty z jakiej planety sie urwałaś?", by po chwili zmienić się w: "Mów większymi literami, bo nie wiem o co ci chodzi". No więc, chcąc nie chcąc, Matka Polka Bliźniaków musiała szybko zrezygnować z uprzejmości i przejść na formę komunikowania się o wiele prostszą i skuteczniejszą, w której generalną zasadą jest 'im mniej słów, tym lepiej', a najczęściej używanymi słowami są: 'no', 'yes' i 'can'. Do tego, liczebniki najlepiej pokazywać na palcach. I tak, zamawiając dwie kawy, mówi się po prostu: "Two kopi" (pospolita kawa singapurska to 'kopi' - mocny roztwór z kawy zmieszany ze słodzonym mlekiem skondensowanym z puszki). Dla pewności, najlepiej do tego pokazać dwa palce. Żadnych 'proszę', 'przepraszam' i tym podobnych! Na to sprzedawca najczęściej odpowie: "Yes, can can" (Tak, móc, móc), ewentualnie: "Can do" (Móc zrobić). Jeśli ktoś pije kawę bez mleka lub niesłodzoną, to ma problem i chyba musi iść do najbliższego Starbucks'a i zapłacić za kawę $6 - tam może nawet zaryzykować użycie krótkich form grzecznościowych :-).

Matka Polka Bliźniaków szybko adaptuje się do nowych warunków i choć normalnie pije kawę białą bez cukru, tu, odkąd na prośbę o więcej mleka do kawy, pani dolała jej jeszcze więcej mleka słodzonego z puszki, normalnie słodka kawa stała się akceptowalna. Z czasem też, niestety, i wrodzona ciekawość Matki Polki zostanie poskromiona. Zwykle bowiem ci co sprzedają, niewiele więcej umieją/chcą powiedzieć po angielsku poza: 'yes', 'no' i 'can, can', a Matka Polka ma zawsze wiele pytań, bo lubi wiedzieć co kupuje/zamawia i zawsze kończy się taka scena wezwaniem szefa, który tłumaczy nieco bardziej zaawansowanym angielskim, że np. w ryżu jest wołowina.

Ciekawe, czy po dwóch latach porozumiewania się w Singlish, człowiek będzie jeszcze w stanie mówić poprawnym angielskim? "Can, can"- pomyślała Matka Polka...


wtorek, 8 maja 2012

Uniwersytet dla dwulatków

Wybraliśmy przedszkole. Po spędzeniu kilku dni w tym najbliższym i tańszym, postanowiliśmy się rozstać. Jednak to prawda, że jeśli coś wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe, to znaczy, że takie właśnie jest. 

Niby nic na pierwszy rzut oka nie dało się zarzucić temu miejscu, ale po spędzeniu tam odrobiny czasu (Matka Polka przesiadywała tam w kącie, obserwując bliźniaki, przez kilka dni), nie spodobało nam się. Ot, takie drobiazgi, które widzi się dopiero 'w akcji' i które razem składają się na tzw. kulturę tego miejsca (bo Matka Polka jest specjalistką od kultury miejsc ;-)). Hinduskie opiekunki, niby miłe, ale w kontakcie z dziećmi dość gruboskórne, szczędzące pochwał, za to z dumą prezentujące swe umiejętności wyłapywania niegrzecznych dzieciaków i dyscyplinowania ich za pomocą tzw. thinking chair (w wolnym tłumaczeniu - karne krzesełko). Tyle, że za żadnym razem ani nie wyjaśniły malcom, co zrobiły źle, ani nie zapowiedziały kary, ani nie dały szansy na poprawę. Nie wspominając już o tym, że karnym krzesełkiem było krzesełko służące normalnie do karmienia, a pewnego razu o jednym z ukaranych najzwyczajniej w świecie zapomniano i siedziałby tam biedak chyba cały dzień, gdyby nie upomniały się o niego Bliźniaki. Ogólnie, opieka nad dziećmi bardziej przypominała dozór i dążenie do uzyskania świętego spokoju, niż inicjowanie zabaw, nie mówiąc już o edukacji. Program edukacyjny realizowany był w dość enigmatyczny sposób. Np. raz przedszkolna 'czytaczka' przyszła do dzieci z wielką, kolorową księgą. "Czytać będą bajki" - myślimy, bo była pora przed drzemką. Dzieci zgromadziły się wokół księgi, czekają i..... nic! 'Czytaczka' poplotkowała pod nosem z kilkoma opiekunkami, zamknęła księgę i wyszła. To się naczytała! A był to jeden z punktów programu, który w sumie zrealizowano w największym stopniu, bo choć akcji nie było żadnej, to chociaż elementy wszystkie wystąpiły. 

I tak, choć nasze wymagania dotyczące edukacji były naprawdę niewielkie, ogólne zaufanie do tej instytucji zostało nadszarpnięte, zdecydowaliśmy więc, że na ludzi to nam tu dzieci nie wyrosną i trza je przenosić.

Tak oto Bliźniaki znalazły się w przedszkolu numer dwa, gdzie dostały niepowtarzalną w życiu szansę doświadczenia na własnej skórze prawdziwej (i w pełni realizowanej) edukacji przedszkolnej w wydaniu singapurskim, a Matka Polka dostała w pakiecie darmowy fitness dwa razy dziennie przez 25 minut z górki i pod górkę, z wózkiem. Ale po pierwszych dwóch tygodniach muszę przyznać: było warto! Ogólnie rzecz biorąc, wszystko nabrało lepszych kształtów, włączając w to łydki Matki Polki. Nowe przedszkole można by podsumować jednym słowem - PORZĄDEK. Wszystko ma tam swoje miejsce i czas. Dzieci, od przekroczenia progu przedszkola, działają wedle ściśle opracowanego algorytmu. Wykonują szereg czynności samodzielnie, codziennie tych samych, w sumie w większości tych, które i wcześniej wykonywały, ale wszystko jest takie usystematyzowane i zorganizowane. Dzień zaczyna się śniadaniem i aerobikiem, po którym dzieci rozchodzą się do swoich grup. Każdy punkt programu jest skrzętnie realizowany, a najlepsze jest to, że rodzice o wszystkim mogą się dowiedzieć z portalu internetowego, gdzie każdy przedszkolak ma swój profil. Relaksując się w domu przy kawie, wszystkie matki - Polki i nie-Polki - mogą podejrzeć co ich pociechy śpiewają danego dnia, czego się uczą, zobaczyć zdjęcia, video, itp. Maluchy mają angielski, chiński, zabawy Montessori dwa razy dziennie, poza tym szeroko pojęta działalność artystyczna (np. lepienie garnków z gliny) i zabawa spontaniczna. W przedszkolu na zabawki nie mówi się 'zabawki', lecz 'materiały do pracy' i należy je szanować. Ręce myje się sto razy na dzień, a prysznic wygląda jak mała hala produkcyjna - jedna pani obrabia dzieci przed prysznicem i ustawia je w kolejce, każde z ręcznikiem w ręku, druga pani obrabia dzieci pod prysznicem i przekazuje pierwszej pani, która właśnie skończyła ustawiać kolejkę. Cóż, nie dziwi chyba, że w tak ułożonym miejscu i dzieci wydają się bardziej ułożone, a ponieważ wszystko jest przewidywalne, dzieci to lubią, bo daje im to poczucie bezpieczeństwa. 

Z takimi spostrzeżeniami z pobytu w nowej placówce, Matka Polka Bliźniaków przestała się już przejmować, że jej skrzaty zostaną objęte jakimś obcym systemem edukacyjnym. System już nie jest obcy i straszny, bo skrzaty na powitanie i pożegnanie wpadają w ramiona opiekunkom, a i wszyscy inni pracownicy przedszkola wydają się pełnić tam misję, a nie odsiadywać swoje x godzin. W takim otoczeniu maluchy na pewno czują się ważne i zadbane. A jak im się coś nie spodoba, zawsze mogą o tym napisać na swoim blogu. Tak, tak, to nie żart, każdy przedszkolak w swoim portalu ma także swój blog - może podzielić się swoimi refleksjami z kolegami z grupy lub ich rodzicami. Tylko jak, skoro dwulatek nie umie jeszcze pisać? Spokojnie, i na to są w singapurskim systemie edukacyjnym sposoby. Obok przedszkola jest jeden z popularnych w Singapurze enrichment centres (centrum rozwoju dziecka). W skrócie, jest to miejsce, gdzie można oddać małe dziecko na parę godzin, żeby wyszło z niego mądrzejsze, a to z matematyki, a to z języków, taki uniwersytet dla najmłodszych. Obok przedszkola Bliźniaków jest właśnie jedno z tych centrów, a jego reklama brzmi mniej więcej tak: "Czy wiesz, że 2,5-latek jest w stanie przeczytać 200 słów w ciagu 10 minut? Przyjdź do nas, my gwarantujemy to dla twojego dziecka." Hmmm, ciekawe ile (wedle singapurskich standardów) słów na minutę jest w stanie napisać na swoim blogu nie czytający i ledwie co mówiący dwulatek... Póki co, to my za ten uniwersytet podziękujemy - na razie wystarczy nam przedszkole, a blogi Bliźniakom pisać będzie mama!
 Studenci w drodze do szkoły :-).

wtorek, 1 maja 2012

Kuchnia pełna niespodzianek - odcinek 1

Witamy w 'Kuchni pełnej niespodzianek'! Dziś Baba w kuchni będzie wychwalać samą siebie i swoje kulinarne zdolności. Baba lubi gotować, ale tylko jeśli trwa to nie dłużej niż pół godziny, bo w miarę upływu czasu ze składników uciekają przecież wartości odżywcze, a Baba lubi jeść zdrowo.

Dziś w 'Kuchni pełnej niespodzianek' przepis na ku... Nie, nie kurczaka! Ani nie na kuskus. Dziś serwujemy kulki ryżowe z nadzieniem z czerwonej fasoli w musie z mango. Do sporządzenia dania potrzebne są: opakowanie mrożonych kulek z glutenowego ryżu i dwa świeże owoce mango (z lodówki). W czasie gdy kulki bulgoczą we wrzątku, kawałki zimnego mango rozpadają się pod ostrzami blendera, tworząc gładkie, kremowe puree... A Baba? Baba popija kawę i czyta gazetę. 

Po 10 minutach wszystko ląduje na talerzech, bez zbędnych przypraw, bo naturalne smaki są przecież najlepsze. I pierwsze singapurskie danie GOTOWE!

Baba zawsze w kuchni wybiera prostotę. Jedzenie to nie praca doktorska, w której czasami trzeba się przebić przez 300 stron i dalej nie wiadomo, co autor chciał powiedzieć...

niedziela, 29 kwietnia 2012

Jak zmieścić 53 kartony w dwusypialniowe mieszkanie z dwiema szafami i jednym schowkiem?

Po pierwsze, musisz mieć firmę przeprowadzkową, która na samym początku zapewni Cię, że już wcześniej na mniejszych powierzchniach zdarzyło jej się rozpakowywać więcej rzeczy - to pomoże Ci przezwyciężyć szok, jakiego doznasz po wjechaniu wszystkich kartonów do mieszkania.

Po drugie, najlepiej nie mieć żadnej wizji co do tego, co i gdzie ma stać/leżeć, bo ostatecznie będzie stać/leżeć tam...gdzie się zmieści.

Po trzecie, najlepiej szybko porzucić perspektywę codziennego relaksu na balkonie, w wygodnych fotelach, przy stoliku do kawy - relaks relaksem, ale dziecięcy stół do rysowania też musi przecież gdzieś stać.

Po czwarte, trzeba wierzyć w możliwości domowego schowka - choć mały i ciasny, pomieścić może więcej, niż normalny pokój (wprawdzie do większości rzeczy nie ma potem dostępu, ale kto by się tym teraz przejmował).

Po piąte, należy się cieszyć, że nie wzięło się z poprzedniego domu dwóch sof, stołu do kawy, stołu jadalnego z ośmioma krzesłami, zestawu sypialnianego z komodą i mebli ogrodowych - zawsze mogło być gorzej :-).

Po szóste, najlepiej być wtedy chorym i narastające poczucie bezradności i chęci ucieczki z domu zwalić na karb choroby.

Na koniec pozostaje tylko puknąć się w głowę i zapytać siebie samego: po co człowiek gromadzi tyle  rzeczy i dlaczego ostatnia przeprowadzka niczego go nie nauczyła!

piątek, 27 kwietnia 2012

Różowe cudo

Ci, których temat kuchni nie interesuje, szybko się znudzą tym blogiem, bo wygląda na to, że kulinarnych doniesień będzie coraz więcej :-). Zachwycona swym ostatnim odkryciem owocu smoka (ang. dragon fruit lub, jak się później dowiedziałam, bardziej swojsko - pitaya), na lokalnym ryneczku zakupiłam pokaźną sztukę, by zaserwować rodzince na podwieczorek. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po grupowym przekrojeniu owoca na pół, oczom naszym ukazał się porażająco różowy miąższ, a spod noża popłynęła krwista strużka ciemnoróżowego soku! Powiało grozą... 

Owoc smakował podobnie jak ten z białym miąższem, choć chyba nieco więcej miał w sobie kwaśnego smaku. Okazało się, że była to jedna z odmian pitayi, jeszcze bogatsza w witaminę C, choć uboższa w wapń. Nasza mała dziewczynka od razu oszalała na punkcie różowego owoca, chłopiec zaś pozostał niezwruszony - z różowych potraw lubi jedynie różową wieprzowinę :-). Mąż chwycił za aparat, a ja w ciągu sekundy wymyśliłam nowy przepis kulinarny: lody waniliowe zatopione w puree z różowego miąższu pitayi (prawa autorskie zastrzeżone ;-)). Aby poznać rzeczywisty kolor pitayi, zdjęcia poniżej należałoby jeszcze oglądać przez różowe okulary :-).

środa, 25 kwietnia 2012

Przychodzi baba do lekarza...

No więc przyszła dziś Baba z mężem i dwójką dzieci do singapurskiego lekarza - po kilkudniowej utracie głosu i kichaniu/prychaniu całej rodzinki nie było na co czekać. Przyszła z wysokimi oczekiwaniami, bo opieka medyczna w Singapurze stoi ponoć na tzw. 'światowym poziomie'. Przyszła też (jak to zwykle Baba :-)) z własną diagnozą wstępną, podpartą dotychczasowym doświadczeniem i nauką, jaką mimochodem pobierała przez ostatnie lata u australijskich lekarzy. Co ciekawe, wizyty nie trzeba było umawiać wcześniej - pacjenci wchodzą z marszu, jak leci. 

Lekarz o śmiesznym imieniu Ooi (wymawia się: łii) początkowo wzbudził zaufanie - miał nieco siwych włosów i tabliczkę z napisem, że jest Senior Consultant. Zaczęło się osłuchiwanie, odpytywanie i wszystko szło wedle scenariusza, który zasadniczo nie odbiegał od australijskiego (no, może tempo było nieco szybsze, bo cała rodzinka zaostała 'odbębniona' w 10 minut). Wszystko, poza końcową diagnozą, która brzmiała: bakteria! Baba nie wytrzymała i przeprosiwszy najmocniej doktora za swą dociekliwość, zapytała, na jakiej podstawie tak sądzi. Przecież osłuchując nic nie znalazł, gardła czyste, a odkrztuszana wydzielina klarowna, to skąd wiadomo, że to bakteria, a nie wirus? (w Australii, po tych trzech symptomach na 100% stwierdzono by u nas infekcję wirusową). "Dlatego, że jesteście tu nowi i na pewno złapaliście bakterię, która w Singapurze jest dość powszechna od paru lat i większość 'nowych' ją łapie" - powiedział doktor i znacząco skierował wzrok w stronę drzwi. No i wyszła Baba od lekarza, niezadowolona, że jej teoria nie zgadzała się zupełnie z teorią doktora. 

Za kilka minut Baba i spółka odebrali z recepcji lekarstwa (to ciekawostka, że tu nie odsyłają pacjenta z receptą do apteki) i rachunek, na którym w polu 'diagnoza' było napisane: 'bronchitis' (zapalenie oskrzeli). "Skąd się wziął ten bronchitis, skoro przy osłuchiwaniu lekarz nie słyszał żadnych szmerów i powiedział, że wszystko czyste? No tak...., to pewnie dlatego, że ta bakteria najczęściej wywołuje właśnie bronchitis, zwłaszcza u 'nowych'" - pomyślała Baba, która szybko się uczy logiki lekarskiej. 

Oj, Panie Łii, symptomy mądrości to Pan masz niezbite, ale z tego co Pan mówisz nic mi się nie klei...

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Smarowidło

Każdy kraj ma jakieś swoje popularne smarowidło. W Wielkiej Brytanii czy Australii jest to Vegemite lub masło orzechowe, w Polsce... chyba miód (a może smalczyk z ogóreczkiem)? Nie wspomnę już o Nutelli, która jest smarowidłem, można by rzec, globalnym. Każdy nowo przyjezdny, na początku pobytu szuka na półkach sklepowych swojego ulubionego smarowidła jak jakiegoś zbawienia, bo wiadomo, trochę czasu zajmuje, by się oswoić się ze smakiem produktów nowego kraju. Nawet jeśli jest to szynka, chleb, mleko, czy ser, to w każdym kraju mogą one smakować zupełnie inaczej. Na przykład, większość wędlin w Australii w ogóle nie pachnie, dlatego jak się czasem kupi w polskim sklepie krakowską, to jakby ktoś perfumami kiełbasianymi lodówkę pryskał przez tydzień - taka jest różnica. W Singapurze zaś, mleko ma dla mnie inny smak - lepszy, bardziej mleczny i aż z ciekawości zerknęłam kiedyś na etykietę, by stwierdzić, że ma ono więcej tłuszczu, bo prawie 4%, a nie 3,2% jak pełne mleko w Australii. 
 
Ale nie o mleku miało być. Dziś bowiem odkryłam jedno z popularnych singapurskich smarowideł, a zwie się ono Kaya. Kaya ma konsystencję gładką i kremową, kolor żółty lub zielonkawy, a powstaje z ekstraktu z kokosa, jajek, cukru i liści drzewa pandan. To taki ichni dżem kokosowy. Jak dla mnie - bomba, zresztą, wszystko co ma smak kokosa mogłabym pałaszować w ciemno. Ciekawostką jest, że liście drzewa pandan, które gotuje się w dżemie dla lepszego aromatu (a i dodaje się do wielu innych potraw i deserów), wielokrotnie podziwialiśmy w Australii. Jest to typowe drzewo obszarów nadbrzeżnych, ma długie, zwisające liście o ostrych brzegach i wielkie owoce przypominające wyglądem ananasy. Liście pandan mają wiele zastosowań, nie tylko w kuchni. Niegdyś na Vanuatu widzieliśmy jak kobiety wyplatały z nich wielkie maty i ekologiczne torby zakupowe. Wpisuję pandan na listę przypraw, które obowiązkowo znajdą się w mojej nowej singapurskiej kuchni. Kayę zaś, na stałe do lodówki.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Lokalne przysmaki

Urok niskich cen żywności w Singapurze w niedalekiej przyszłości może okazać się zgubny. Trzy dolary za lunch (to 3-4 razy taniej niż płaciłam w Brisbane) skłaniają do kupna dwóch różnych lunchów, pod pretekstem nagłej potrzeby poznawania różnych kuchni świata. Do tego kupuje się jeszcze nieograniczoną ilość rożnych przekąsek, podjadaczy i zapychaczy, bo tutaj wszystkiego jest pełno, a jak coś kosztuje około jednego dolara, to w zasadzie nic nie kosztuje... Tyle że jak się te wszystkie rzeczy zsumuje, to wychodzi, że wydaje się suma sumarum niewiele mniej, a...zadek rośnie :-). Różnorodność jedzenia w Singapurze jest jednak tak ogromna, że już teraz wiem, że w ciągu dwóch lat planowanego tu pobytu nie zdążę spróbować wielu potraw i produktów. Dlatego na codziennych zakupach, których trasa coraz bardziej oddala się od wielkiego centrum handlowego i supermarketów, a coraz bardziej oscyluje wokół lokalnego ryneczku i tzw. mini-markt-ów (jak się już tam dojdzie, to wiele rzeczy kosztuje połowę tego co w supermarkecie), zaczynam wyszukiwać lokalne przysmaki. 
Dziś było niezbyt hardcorowo, ale w końcu mam dzieci, które muszę wykarmić czymś zjadliwym. Nasza codzienna 'afternoon tea' (czytaj: pacyfikacja płaczącej po drzemce dwójki maluchów przy pomocy żywności) odbyła się z udziałem dwóch rodzajów chrupków: krewetkowych i z tapioki, babeczek z dodatkiem zielonej fasoli (na pytanie czy to słodkie, pani sprzedawczyni odpowiedziała, że i słodkie i nie słodkie), małych tart z nadzieniem z czarnej fasoli (wyglądało i nawet smakowało jak czekolada), kulek ryżowych o smaku orzeszkow ziemnych, oraz egzotycznego owoca dragon fruit. Jakoś nigdy nie jadłam tego cuda w Australii i teraz żałuję, bo choć bez efektu 'wow', owoc jest bardzo przyjemny i orzeźwiający w upalne dni - mnie smakował jak mało słodki agrest. No i wyglądał bajecznie.

 
Nie będę oszukiwała kto zjadł najwięcej. Wiadomo przecież, że dzieci, zwłaszcza dwulatki, są bardzo wybredne jeśli chodzi o nowości, a jedzenie w tym wilgotnym klimacie nie może się przecież zmarnować, więc lepiej nie ryzykować z jego przechowywaniem ;-).

niedziela, 15 kwietnia 2012

Miejska dżungla

Dziś po południu, nasz darmowy autobus zabrał nas na wyspę Sentosa. No dobrze, nie bezpośrednio, aż taki super to on nie jest, ale do centrum handlowego, z którego najwyższego poziomu kolorowym  pociągiem ekspresowym dojechaliśmy po jakichś 7 minutach do jednej z plaż wyspy Sentosa polecanej dla rodzin z dziećmi - Palawan Beach. Hmm, no cóż, plaże na Sentosa, jakby to powiedzieć, bardzo mało przypominają te queenslandzkie. W skrócie, są bardzo ucywilizowane. Roślinność jest piękna i widziana z góry przypomina dżunglę, ale wszędzie wszystkiego pełno: ludzi, sklepów, barów, atrakcji turystycznych - jeden wielki park rozrywki. Wszędzie jest głośno, a ruch uliczny, ma się wrażenie, nie mniejszy niż w centrum miasta. Sama wyspa to raczej rozrywkowe osiedle Singapuru, ale jak się już człowiek na to nastawi, to można całkiem przyjemnie spędzić tam czas, a nawet przy odrobinie szczęścia... mieć kawałek plaży tylko dla siebie :-). Polecamy pójść przez uroczy drewniany most na mały cypelek z wieżyczką widokową - to, w świetle niektórych teorii, najbardziej południowy kraniec Azji. Tam mieliśmy tylko dla siebie kawałek plaży i wodę.


Wracając pociągiem i obserwując przez okno trasę na wyspę dla pieszych (wydawała się dość długa jak na spacer z wózkiem), Matka Polka zażartowała, że dziwi się, że w tak nowoczesnym mieście jak Singapur nie zrobiono na tej trasie tzw. travelators, czyli ruchomych platform, które są powszechne na wielu lotniskach i przyspieszają ruch. Mogłoby to naprawdę śmiesznie wyglądać. Wieczorem tego dnia, męża Matki Polki biegającego po okolicy, poniosło z wiatrem w kierunku Sentosy, gdzie na własne oczy zobaczył właśnie ten wynalazek. No nie, to dopiero początek, a Singapur już staje się taki przewidywalny...

sobota, 14 kwietnia 2012

Najdziwniejsza w świecie kawiarnia internetowa

Dziś pojechaliśmy na zwiady do Marina Bay Sands – miejsca, z którego zobaczyć można centrum biznesowe Singapuru i zażyć nieco tak zwanego hajlajfu (ang. high life). Miejsce robi wrażenie – wielkie, eleganckie, kasyna, muzea, drogie sklepy, restauracje, promenady, dziedzińce, baseny, lodowisko, sztuczna rzeka z pływającymi pod mostem gondolami, tarasy widokowe…czegoż tam nie było! 


Mnie jednak bardziej zaintrygowało coś innego – pewna kawiarenka internetowa, w której nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że po Internecie serfuje się tam popijając kawę przy szerokich ławach, pod którymi znajdują się takie niskie baseniki na nogi (nawiasem mówiąc, widoczne z zewnątrz jako ‘żywa’ reklama kawiarni). Po co komu moczyć nogi przy serfowaniu po sieci, zapytałby kto? Ano po to, żeby małe, specjalnie wytresowane rybki, których w basenikach pływały tysiące, mogły się najeść objadanym z ludzkich stóp martwym naskórkiem. Po co dawać rybkom swój naskórek do objadania właśnie podczas serfowania po sieci? Ano, na to pytanie odpowiedzi już nie znam. Nie jestem nawet pewna, czy znają ją klienci tej kawiarni, ale jedno jest pewne – kreatywność singapurskich specjalistów od marketingu nie zna granic!

piątek, 13 kwietnia 2012

Deserownia

Lubimy nasz darmowy osiedlowy autobus (ang. shuttle bus). W sumie zawsze wiezie nas w to samo miejsce (ponoć największe w Singapurze centrum handlowo-rozrywkowe), ale za to za każdym razem w innym celu. Dziś, z okazji ‘dnia marudy’, który zaczął się wcześnie rano i zdawał się trwać cale wieki, mama wymyśliła, że jedziemy tam wszyscy na chiński deser. Szybka koordynacja czasowo-przestrzenna przy pomocy telefonów i po południu rodzinka spotkała się u wejścia do centrum łasuchów. Przyjemność była krótka, bo na desery, których zamówiliśmy 4, nie kazano nam długo czekać, a z talerzy zniknęły one w mgnieniu oka. Przysmakiem dzieci był pudding ryżowy o smaku kokosowo-jagodowo-fasolowym oraz pudding z kawałkami tofu i mango. Rodzice uraczyli się tym, na co nie skusiły się dzieci: bananowymi naleśnikami (zupełnie niepodobnymi do naszych naleśników) i kulkami ryżowymi z nadzieniem sezamowym, pływającymi w ciepłym mleku migdałowym. Za wszystko zapłaciliśmy niecałe 15 SGD. Mniam!


Tuż za rogiem


Wczoraj mąż wypatrzył, że żabi skok od naszego bloku, bez maszerowania do ulicy głównej, a jedynie przechodząc przez boczna furtkę i jakieś 5 minut podrzędna droga, znajduje się….. przedszkole! Matka Polka, czując jeszcze w łydkach reperkusje ostatnich spacerów, szybko wyszukała je w Internecie i po rozmowie telefonicznej z panią menedżerką potruchtała z dziećmi w podskokach do kolejnego przybytku. Przybytek schludny, choć lata swoje ma. Nie zrobił takiego wrażenia jak pierwsze przedszkole, ale i nic specjalnie zarzucić mu się nie dało. Menedżerka bardzo kontaktowa, z dobrym angielskim, właśnie wróciła z Brisbane, gdzie zdobyła dyplom na Southern Queensland University. Przez chwile poczułam się jak w Australii :-). Po długiej rozmowie wyszliśmy z ogólnym pozytywnym wrażeniem, choć trzy kwestie nie dają mi spokoju: 1 – nasza mała królewna będzie jedyną królewną w grupie, bo pozostałe dzieci to chłopcy i jest ich ośmiu, 2 – temperaturę dzieciom mierzą 3 razy dziennie i już przy 37,5 podają Panadol, żeby rzekomo zapobiec zniszczeniom mózgu przez gorączkę (w świetle tej teorii nasze dzieci powinny mieć już teraz bardzo zniszczone mózgi), i 3 – jedną ze stosowanych metod dyscyplinowania dzieci (poza krzesełkiem do rozmyślań maluchów nad swoim zachowaniem) jest pozbawianie ich ulubionej zabawki (ponoć działa najskuteczniej, jednak czyż w sensie emocjonalności dziecka nie jest to zbyt kontrowersyjne?). Kusi nas bliskość tego przedszkola i to, że jest okres próbny 2 tygodni (rodzice mile widziani z dziećmi na początku) – zawsze można zrezygnować. No i chyba zaryzykujemy….

czwartek, 12 kwietnia 2012

Lokalne klimaty

Po drugiej stronie głównej ulicy, przy której zaczyna się nasze osiedle, rozciąga się typowa singapurska dzielnica. Dwudziestominutowy spacer od nas i można doświadczyć wszystkiego co ‘lokalne’, od typowych państwowych bloków HDB, poprzez lokalny ryneczek i sklepiki z ‘mydłem i powidłem’, apteki odurzające wonią chińskich ziół, typowe jadłodajnie (tzw. hawkers place), aż po typowych mieszkańców owych bloków HDB, którzy otwarcie i z niemałym zdziwieniem witali Matkę Polkę z bliźniakami w wózku w swoich skromnych progach. Już odwykliśmy od wzbudzania sensacji wśród przechodniów - w Brisbane miało to miejsce najczęściej kiedy dzieci były mniejsze, no ale w Azji bliźnięta są wielką rzadkością, więc należy im okazać właściwe zainteresowanie.


W lokalnym hawkers place zjedliśmy lunch – plastry chudej wieprzowiny świeżo upieczone, na ryżu, z ogórkiem, lokalnym sosem i miseczką rosołku do popicia. Cena 3 SGD (tłusta wieprzowina kosztowała 4 SGD). 
 
Po około 15 minutowym poszukiwaniu drogi dla wózków dojechaliśmy do przedszkola numer dwa. W przedszkolu, oprócz dojazdu, w zasadzie wszystko nam się spodobało. Uderzyła nas czystość, wręcz sterylność tego miejsca i zasady z tym związane. Poza tym, że dzieci chodzą boso i są prysznicowane w połowie dnia, przed wejściem mają sprawdzaną temperaturę, dłonie, stopy i gardło. Jeśli coś jest nie tak, dziecko wraca do domu… Nie wolno przynosić nic z domu, nawet kocyka, ze względu na higienę. Program przedszkola oparty jest na filozofii Montessori i podchodzą tu do tego bardzo poważnie. Już dwulatki mają dwa dwugodzinne bloki edukacyjne dziennie – w każdym z nich każde dziecko spędza z nauczycielem 15 minut sam na sam na nauce Montessori. Poza tym uczą się angielskiego, chińskiego i wszystkiego co należy wokół siebie robić codziennie. Przedszkole ma zagwarantować, że wyjdzie z niego samodzielna wyedukowana jednostka społeczna. Trochę mnie to przeraziło i na razie nie wyobrażam sobie moich dzieci poddających się tej dyscyplinie, ale kto wie… Mając w pamięci wrzawę i spontaniczność, na jaką pozwolić sobie mogły dzieci w naszym przedszkolu w Brisbane, jakoś trudno mi uwierzyć, że w tej ciszy, czystości i porządku takie małe dzieci mogły być szczęśliwe. Tam nawet nie było porozrzucanych po podłodze zabawek i gdybym nie zobaczyła kilku ciekawskich dzieciaków zaglądających do nas przez drzwi, pomyślałabym, że jest akurat czas drzemki. No cóż, mamy trudny orzech do zgryzienia…

środa, 11 kwietnia 2012

Dyskryminacja


Są sytuacje, kiedy niezależnie od wykształcenia, wychowania, poziomu kultury jaki staramy się na co dzień reprezentować, a także osobistego marginesu tolerancji dla wszelkich dziwności, śmieszności, absurdu i tego co nam się nie podoba, po prostu ma się ochotę pokazać komuś tak zwany środkowy palec. Dziś taka właśnie sytuacja spotkała Matkę Polkę bliźniaków na jednym z przystanków autobusowych. Po około 20 minutach drałowania z wózkiem na przystanek, z którego bezpośredni autobus miał nas zabrać do wrót zakupowego raju Singapurczyków IKEA, mama ustawiła się przed drzwiami kierowcy w kolejce i tak jak dnia poprzedniego, oświadczyła, że chce zapłacić za podróż u kierowcy, po czym skierować się do środkowych drzwi, aby swobodnie móc wejść z bliźniaczym wózkiem do środka. Autobus był niskopodłogowy, na monitorach oznaczony jako przyjmujący również wózki inwalidzkie, dodatkowo - prawie pusty. Niestety, kierowca, po zerknięciu na bliźniaki, odmówił przyjęcia na pokład. Wyłącznie po chińsku i przy pomocy wyrazistego języka migowego kazał nam się mówiąc krótko wynosić. Nie pomogła reakcja  jednego z pasażerów, który próbował przekonać kierowcę, że jest w błędzie, ani też moje zapewnienia, że już mnie przyjmowano na pokłady podobnych singapurskich autobusów. Nie i koniec! O żesz ty… Kolejne 15 minut czekania w nerwach i pojechaliśmy następnym, bez problemów. A kierowcy autobusu nr 14, który o 15:04 zostawił na pastwę losu umęczoną i ociekającą potem Matkę Polkę z bliźniakami… środkowy palec!!!

wtorek, 10 kwietnia 2012

Rozbrajająca szczerość


Czy słyszeliście kiedyś, żeby ktoś odradzał klientom swój własny biznes? Dziś byliśmy z wizytą w przedszkolu – nowe, piękne, duże, 3 place zabaw (wewnątrz i na zewnątrz), dwa baseny dla dzieci, kilka sal do zabawy i nauki, miniaturowe łazieneczki z toaletami i prysznicami (w Singapurze dzieci biorą prysznic przed drzemką), czysto, pięknie i przyjemnie, a jednak pani Dyrektorka po długiej rozmowie ściszonym tonem poradziła mi nie zapisywać tu moich dzieci. Powód? „Nasz program nie jest mocny. Poszukaj innego przedszkola z lepszym programem.” Zszokowana zapytałam, dlaczego i czy w ogóle na etapie dwulatka ma to takie duże znaczenie (w australijskim przedszkolu jakoś nigdy do tej pory nawet nie wnikaliśmy czy i jaki program był realizowany). Pani zdziwiona pytaniem odpowiedziała niezwykle poważnie, że oczywiście, że ma, po czym podała mi namiary do innego przedszkola, które lepiej szkoli dwulatki, a jest nawet bliżej naszego mieszkania. Cóż było robić, pożegnaliśmy to wymarzone miejsce przedszkolaka i doceniając szczerość pani Dyrektorki, postanowiliśmy porzucić nasze dotychczas lekceważące podejście do tematu i dowiedzieć się nieco więcej na temat edukacji przedszkolnej w Singapurze, bo Matkę Polkę ogarnęła jakaś dziwna trwoga na myśl, że jej bliźniaki mają być nagle objęte jakimś sinagpurskim programem edukacji, i to tak na serio, nie że tylko w ulotce...

Pierwsza znajoma

Jakoś nikt nie pomyślał, żeby w naszym kompleksie przeznaczyć jakieś miejsce na kawiarnię. Niby jest klub, całkiem przyjemny, w którym można się spotykać i plotkować, poza tym miejsca na grilla i przy basenach, ale kawę trzeba mieć swoją. No i niestety ci, których ekspres do kawy, podobnie jak i czajnik elektryczny, wciąż jeszcze dryfują po falach Oceanu Indyjskiego, mają teraz problem. Najbliższa kawiarnia znajduje się na cypelku, do którego prowadzi most. To około 20 minutowy spacer, ale co to dla Matki Polki z bliźniaczym wózkiem? Kawiarnia bardzo przyjemna, ceny w miarę, jak na kawę, tzn. dobra kawa kosztuje około 6 SGD, co, jak się potem okazuje, stanowi więcej niż dzienny wydatek na lunch na osobę (ekspresie, kiedy tu wreszcie dopłyniesz?). Obsługa kelnerska jak w restauracji z wysokiej półki – aż nam się głupio zrobiło, bo tacy jacyś zwyczajni przyszliśmy, spoceni, w japonkach i sandałkach… Oprócz nas w kawiarni siedziała pani z małym synkiem – intuicja podpowiedziała mi od razu, że mieszka w naszym kompleksie i jest tu z tego samego powodu co ja. Pani w zasadzie zbierała się do wyjścia, ale w czasie krótkiej rozmowy dowiedziałam się, że jej synek kończy 2 latka za tydzień, ona sama urodziła się tego samego majowego dnia co nasze bliźniaki, oraz że w jej mieszkaniu też nie ma mikrofalówki, ale że mamy sobie jej nie kupować, bo brak ten jest wynikiem błędu dewelopera, który niedługo będzie dostarczał mikrofalówki do wszystkich mieszkań. Potęga relacji społecznych!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Burza

O tej porze roku w Singapurze lub jego części pada średnio raz na dwa dni (kiedyś padało raz dziennie, ale w wyniku zmian klimatycznych to się zmieniło – tak przynajmniej powiadają lokalni). Pada różnie, czasem w dzień, czasem w nocy lub nad ranem i najczęściej wiąże się to z burzą. Matce Polce bliźniaków wiele rzeczy nie jest strasznych, ale jedno co było, jest i chyba będzie straszne to burze. Singapurskie burze są inne niż te brisbeńskie. Brisbeńskie wędrowały swoją ścieżką niczym trąba powietrzna, niosąc za sobą ciemność, niszczącą siłę wiatru i ciskając piorunami wąsko, ostro i strzeliście, a po 15-30 minutach zwykle było już po wszystkim. Burze singapurskie są bardziej rozległe, prawie bezwietrzne i w związku z tym jakby stojące w miejscu (to osobiste odczucie), a pioruny donośne, niskotonowe i wszechogarniające. Zdają się trwać dłużej, aż dopóki stłoczone chmury nie ‘wyleją się’ do końca. Odczucie po burzy jest niezbyt przyjemne – burza niespecjalnie ‘oczyszcza’ atmosferę, wręcz przeciwnie, robi się nawet bardziej duszno i wilgotno. Za każdym razem kiedy mamy tu burzę, cieszę się, że nie wynajęliśmy mieszkania na jednym z najwyższych pięter wieżowca.

środa, 4 kwietnia 2012

Mucha nie siada

Będzie o czystości. Bo tej w Singapurze z pewnością nie brakuje i jest to coś co zauważa się od pierwszego zetknięcia z tym miejscem. Wszędzie co chwila ktoś coś sprząta, zmiata, odkurza, poleruje, piele. Śmieci i brud są często niewidzialne dla przechodzących obok lub nieistniejące, ale sprzątający i tak odruchowo wykonują swoje czynności, jak automaty. Rezultat – przyjemnie na ulicach i chodnikach, piękna, zadbana zieleń miejska, a w restauracjach nie trzeba po kryjomu wycierać krzesełek dla dzieci mokrymi chusteczkami, jak to często robiliśmy w Australii, którą skądinąd uważamy za czysty kraj. Przechodnie też są zachęcani do utrzymywania czystości, najczęściej wysokimi karami za brudzenie, ale też na przykład darmowymi workami foliowymi na mokre parasole, które po wejściu do centrów handlowych w czasie deszczu zwykle się składa i niesie ociekające wodą.

Dziś ze zniecierpliwieniem obserwowaliśmy jak obsługa w jednym z centrów handlowych czyściła plac zabaw dla dzieci przed jego otwarciem (wizyty na 5. piętrze centrum Paragon, które to piętro całe poświęcone jest dzieciom, na stałe weszły do naszego programu). Byłam pod wrażeniem. Panowie nie pozostawili ani centymetra bez odkurzenia, wytarcia na mokro i zdezynfekowania. Od dziś place zabaw nie będą nam się kojarzyć z objawami chorobowymi, które często następowały u nas po podobnych wizytach :-).

wtorek, 3 kwietnia 2012

Pod górę

W centrum ‘Miasta Lwa’ Matka Polka z bliźniaczym wózkiem wszędzie ma pod górę. Ulicę w centrum przekroczyć nie jest wcale łatwo i do czegoś co znajduje się po jej drugiej stronie, w zasięgu wzroku, kluczyć można przez pół godziny, a może i dłużej. A co dopiero z wózkiem?! Matka Polka szybko zrozumiała, że nic w Singapurze nie jest ‘blisko’, nawet jeśli mapa tak pokazuje. Na mapie nie widać górek i pagórków, barierek dzielących jezdnię na dwie strefy, schodów, trawników i przejść, które często są zbyt wąskie dla najwęższego ze wszystkich wózka bliźniaczego Matki Polki. Nie widać też tłumów ludzi, którzy, nie wiedzieć czemu, chodzą ani po prawej, ani po lewej, tylko jakoś tak jak popadnie. Slalom z wózkiem między przechodniami zajmuje dwa razy tyle czasu i kilometrów co pójście prosto, nie wspominając już o ciągłym hamowaniu i przyspieszaniu wózkiem, bo każdy przechodzień idzie z różną prędkością i do głowy mu nawet nie przyjdzie, że właśnie depcze mu po piętach (a i często przeklina) Matka Polka. Podjazdy dla wózków i windy są na ogół źle oznaczone i trudno dostępne. To wszystko sprawia, że nasze pierwsze zwykłe wyprawy do spożywczego na zakupy dalekie są od beztroskich spacerków. Ale, górka ma to do siebie, że jak się na nią wejdzie, to potem już tylko ‘z górki’. Tak więc nie martwimy się – niedługo będzie ‘z górki’! A tak przy okazji, pozdrawiamy Góry :-)!

niedziela, 1 kwietnia 2012

Jak wynająć mieszkanie w Singapurze w 24 godziny?

Po pierwsze, trzeba mieć do pomocy zaufanego, acz nadgorliwego agenta, który zabierze cię na całodzienną wycieczkę po potencjalnych mieszkaniach już następnego dnia po wylądowaniu.

Po drugie, trzeba tymczasowo zamieszkać w jakimś okropnym hotelu, najlepiej takim, do którego wchodzi się przez dziwne podziemia i garaże, w którym nie sposób przejść nie potknąwszy się o jakiś mebel i który swą świetność ukazaną na zdjęciach ze strony internetowej przeżywał jakieś 20 lat temu (najlepiej jeszcze zbudować sobie bardzo wysokie oczekiwania na podstawie tychże zdjęć).

Po trzecie, weź ze sobą na całodniową wycieczkę po mieszkaniach dwuletnie bliźniaki i nie za dużo prowiantu. Efekt murowany.

I tak, w niedzielny wieczór z największą radością pisaliśmy sms-a do naszego agenta z prośbą, by już więcej nie organizował nam takich wycieczek, ale żeby czym prędzej postarał się o klucze do jednego z mieszkań, które widzieliśmy. Potem jeszcze tylko pokombinowaliśmy jak poskładać koniec z końcem (zebrać wartość trzymiesięcznego czynszu, który trzeba było wpłacić, nie posiadawszy jeszcze singapurskiego konta bankowego), obowiązkowo ponegocjowaliśmy też trochę, a dalej trzymaliśmy kciuki przez następne kilka dni, żeby nie zgłosił się ktoś inny z lepszą propozycją wynajmu i…. mieszkanko było nasze!
Przez ten pośpiech i zmęczenie nie do końca do nas dotarło jakie mieszkanie postanowiliśmy wynająć. To znaczy, wiedzieliśmy ile pokoi, jak wygląda, jaka lokalizacja itp., jednak nie mieliśmy pojęcia jak w porównaniu z innymi miejscami zamieszkania postrzegane jest w samym Singapurze nasze osiedle. Otóż, jak się później okazało, zamieszkaliśmy w jednej z najbardziej nowoczesnych obecnie lokalizacji, często pokazywanych na zdjęciach jako wizytówka Singapuru. Jakoś między uspokajaniem bliźniaków, oglądaniem łazienek, sprzętów kuchennych, klatek schodowych i ocenianiem stanu pomieszczeń, nie skojarzyliśmy, że te wieże, przy których stoi nasz budynek, to właśnie wieże ze zdjęć… No i masz babo placek!



Dla zainteresowanych, nasze osiedle zaprojektował Amerykanin urodzony w Polsce – Daniel Libeskind. Więcej o tym projekcie na jego stronie http://daniel-libeskind.com/projects/reflections-keppel-bay.

sobota, 31 marca 2012

Znowu początek


Jest takie popularne angielskie powiedzenie, którego nie da się dokładnie przetłumaczyć na język polski – to get out of the comfort zone - znaczy to tyle co ‘opuścić swoją strefę komfortu, przyzwyczajenia, czy wygody’. Ludzie najczęściej zmieniają radykalnie swoje życie, kiedy coś im się w nim nie podoba – szukają wtedy czegoś lepszego. Ci, którym jest dobrze tak jak jest, też od czasu do czasu myślą o zmianach, ale motywacja do zmian przychodzi trudno, gdyż jest nielogiczna – po co zmieniać coś, co jest dobre?
Dziś wieczorem, po pięciu latach spędzonych na australijskiej, niezwykle życzliwej dla nas ziemi, wylądowaliśmy w Singapurze – kraju nam nieznanym i dlatego niezwykle intrygującym. Nie przywiodła nas tu pogoń za lepszym życiem, pieniądzem, czy pracą. Ba, podejrzewamy wręcz, że życie nasze będzie mniej komfortowe – bez samochodu, w małym mieszkanku, w tłumie wielkiego, zatłoczonego, azjatyckiego miasta niełatwo będzie się odnaleźć przywykłym do spokoju i australijskiego luźnego podejścia rodzicom bliźniaków. Ale tego właśnie chcieliśmy – opuścić na trochę nasze wygodne i ułożone życie. Po co? Tego dokładnie jeszcze nie wiemy – może właśnie dlatego, żeby zobaczyć ‘po co’, żeby sprawdzić co kryje się za innymi drzwiami i jak na to zareagujemy, co z tego wyniesiemy dla siebie, jak nas to zmieni - i to będzie chyba najbardziej intrygujący aspekt naszego nowego życia w Singapurze. Podobnie jak pięć lat temu po przylocie z Polski do Australii, zaczynamy znów od początku :-).